Zdjęcie to oczywiście kadr z filmu "Monster-in-law" - jednej z mojej ulubionych lekkich współczesnych komedii, z J.Fondą i J.Lopez w rolach głównych. Muszę od razu wyjaśnić, że chociaż ten post poświęcam swojej teściowej, to nasza relacja i jej charakter są na szczęście zgoła odmienne, niż te przedstawione w filmie.
To będzie post bez przepisu i bez recenzji produktu. Chciałabym Wam opowiedzieć historię, która się cały czas rozgrywa, historię mojej teściowej. Jako zachętę dla Was lub dla Waszych bliskich, którym się wydaje, że nie mają szansy schudnąć, nie wiedzą jak się za to zabrać a dieta kojarzy im się przede wszystkim z wyrzeczeniami i niesmacznym jedzeniem.
Moja teściowa jest sprawną kobietą po 60tce. Nigdy w życiu się nie odchudzała. Nigdy też nie miała jakichś wielkich problemów z wagą, dodatkowe kilogramy zbierają jej się w okolicy brzucha i bioder. Jakiś rok, półtora roku temu przybyło jej kilka dodatkowych kilogramów (przyjmijmy, że w sumie ma 10kg więcej, niż by chciała) i nie umiała się ich pozbyć - nie tyle jej to nie wychodziło, co zupełnie nie wiedziała jak się za to zabrać. Na spotkaniach rodzinnych często wzdychała mówiąc 'Powinnam schudnąć', 'Muszę schudnąć' ale chyba nigdy nie przymierzyła się na poważnie do tego zadania.
Pod koniec minionego roku mój mąż - i wspaniały syn - wpadł na pomysł, żebyśmy przygotowali razem całodzienne menu dla jego mamy i zawieźli jej w zamykanych pojemniczkach. Usiadłam, pomyślałam, zrobiłam listę zakupów i skomponowałam posiłki. Kierowałam się poniższymi zasadami:
- składniki muszą być łatwo dostępne - nie mogąc czegoś kupić w swoim osiedlowym sklepie czy w drodze z pracy do domu łatwo o wymówkę i sięgnięcie po gotowe mrożone pierogi; jeśli masz składnik do przygotowania potrawy pod nosem, trudniej będzie zrezygnować z jej przyrządzenia;
- składniki muszą być w przystępnych cenach - to oczywiste; zmiana składu jedzenia nie może pociągać za sobą drastycznej zmiany kosztu wyżywienia; najłatwiej uniknąć windowania kosztów poprzez skupienie się na składnikach sezonowych;
- dania muszą być względnie proste w przyrządzeniu i niezbyt czasochłonne - zmiana sposobu odżywiania się jest wystarczająco dużą rewolucją, nie ma sensu dokładać kolejnych zmian życiowych nawyków po przez wydłużenie o połowę czasu spędzanego w kuchni na przygotowywaniu dań; jeśli ktoś dotąd nie miał w zwyczaju pitrasić godzinami niezdrowych potraw, to i nad zdrowymi nie będzie z zachwytem spędzał czasu;
- dania powinny dać się łatwo podzielić na porcje - to przydatne zwłaszcza w początkowej fazie diety, kiedy jeszcze nie wiadomo jakie porcje nowego w znaczeniu proporcji składników odżywczych jedzenia będą odpowiadać odchudzającej się osobie. W tym okresie proponuję więc na obiad zupy, nawet treściwe, i dania jednogarnkowe, a raczej odpuścić dania typu kotlet. Dlaczego? Otóż dlatego, że mając na talerzu kotleta zjada się go do końca, choćby po zjedzeniu 3/4 żołądek był pełen - daje o sobie znać atawizm i obawa o zmarnowanie jedzenia, no bo co począć z takim nadgryzionym kotletem? Za to w przypadku dań jednogarnkowych łatwo policzyć ich wartość kaloryczną i zawartość składników odżywczych na 100g i odmierzyć sobie konkretną ilość, ewentualnie łatwo o niewielką dokładkę;
- trzeba uwzględniać preferencje smakowe osoby będącej na diecie - to jest moim zdaniem podstawowy klucz do sukcesu a jednocześnie zasada, o której większość osób na diecie zapomina; dieta nie może być wyrzeczeniem i pasmem jedzeniowej/głodowej udręki. Łatwiej utrzymać dietę, w której jest to, co lubimy najbardziej, niż taką, w której ulubionych smakołyków trzeba sobie odmawiać. Każdy ma takie składniki diety, bez których nie wyobraża sobie życia (to przesada rzecz jasna - chodzi o takie, które sprawiają wyjątkową przyjemność smakową) i takie, z których może bez żalu zrezygnować, i tak np.
- ja nie wyobrażam sobie diety, na której miałabym nie jeść słodyczy, owoców i białego nabiału; za to z łatwością obchodzę się bez makaronu, żółtych serów, tradycyjnego pieczywa i tłustych mięs,
- moja mama uwielbia tłuste, mocne w smaku sery i nie umie sobie odmówić owoców, ale za to świetnie sobie radzi bez ziemniaków, makaronu, ryżu,
- moja teściowa przepada za chlebem i to m.in. powstrzymywało ja od diety, jednocześnie nieźle sobie radzi bez słodyczy.
Kierując się powyższymi wytycznymi przygotowałam zestaw dań, w skład którego weszły:
- duży pucharek 400ml z warstwami: odtłuszczony jogurt naturalny z miodem / siekane orzechy / mrożone owoce (rozmrożone)
- potrawka z warzyw duszonych w sosie pomidorowym z dodatkiem mięsa indyka - sporo dynii, cukinii, porządnie doprawione ziołami, duże objętościowo (500g)
- babeczka pieczona w mikrofalówce na bazie sera Emilki, kakao, jajka i stewii
- pół owoca pomelo
- sałatka: na samym dnie ułożyłam warstwę sosu (jogurt naturalny, sól, pieprz, suszony czosnek), na tym kostki świeżych warzyw (pomidory, papryka), na tym porwane liście sałat i kiełki a na samym wierzchu pokrojone w plasterki jajko gotowane na twardo i około 50g wędzonego fileta z kurczaka oraz łyżkę nasion dyni i słonecznika. Warstwy ułożyłam w takiej kolejności, aby można było je wymieszać tuż przed zjedzeniem, a wcześniej żeby się liście sałaty nie zmacerowały rozmoczone w sosie.
Przygotowanie tego zestawu zajęło mi godzinę łącznie z gotowaniem potrawki. Poza babeczką wszystkie dania były łatwe do podzielenia na porcje. Mąż zawiózł ten komplet swojej mamie wieczorem zostawiając jej tylko informację, że jest to wyżywienie na cały dzień. Ma je sobie podzielić na części tak jak będzie miała ochotę, tak jak będzie czuła, że jej pasuje.
Czego nie powiedział - tego, że wszystkie te dania miały łącznie 1500kcal. Po całym dniu, w którym jak powiedziała ani razu (!) nie była głodna, okazało się, że została jej niemal połowa potrawki oraz część pomelo. Duża porcja jogurtu została podzielona pomiędzy śniadanie i drugie śniadanie, sałatka była częścią śniadania i kolacji, pomelo służyło za przekąskę a na obiad zjadła część potrawki kończąc go babeczką na deser.
Na własnej skórze przekonała się, że odpowiednio skomponowane posiłki wcale nie muszą być wymyślne ani niesmaczne, za to mogą jej zapewnić uczucie sytości. Przez lata obawiała się, że dieta jest czymś strasznym, że wiąże się z wyrzeczeniami, sterczeniem godzinami w kuchni... Okazało się, że te obawy były zupełnie nieuzasadnione i wszystko czego trzeba to odpowiednie podejście.
Ten post nie miałby sensu, gdybym nie zdradziła Wam, co miało miejsce później, po tym dniu testowym. Mama nie tylko czuła się tego dnia dobrze, ale zauważyła, że minęły jej problemy ze zgagą, że ma wiecej energii i czuje się po prostu lepiej. To ją zachęciło do dokonania zmiany w swoim życiu. Mama mojego męża zupełnie zmieniła podejście do żywienia. Czytanie o jedzeniu zaczęło jej sprawiać przyjemność, szukanie przepisów i gotowanie dla siebie stało się rozrywką i wyzwaniem w jednym. Poprosiła mnie, abym podzieliła się z nią sprawdzonymi przepisami, z których mogłaby sama korzystać. Podpytuje mnie o różne triki kuchenne, uważnie czyta etykiety, zastanawia się nad wyborami jedzeniowymi, których dokonuje. Stewią zastąpiła cukier. Nie zrezygnowała z ukochanego chleba, ale za moją radą zagryza pajdką świeżego chleba lekką zupę lub sałatkę, zamiast na kolację serwować sobie kanapkę z masłem i żółtym serem (widzicie, jak to działa? nie zrezygnowała z tego, co dla niej najsmaczniejsze, ale przesunęła to na inną porę dnia i łączy z innymi niż dotąd składnikami - wilk syty i owca cała).
Od testowego dnia minęło 6 tygodni, teściowej ubywają powoli kolejne kilogramy, bardzo dobrze wygląda i - co najważniejsze - bardzo dobrze się czuje.
To nie jest komercyjna historyjka zmyślona przez agencję reklamową. To jest przykład zwykłej osoby z krwi i kości, która bała się podjąć wyzwanie z obawy, że mu nie podoła. A ono okazało się znacznie prostsze, niż sądziła. Wystarczyło, że ktoś pomógł jej zrobić pierwszy krok. Każdemu może się udać!
PS. Teraz rozpoczynam pracę z moją własną mamą :)
Czego nie powiedział - tego, że wszystkie te dania miały łącznie 1500kcal. Po całym dniu, w którym jak powiedziała ani razu (!) nie była głodna, okazało się, że została jej niemal połowa potrawki oraz część pomelo. Duża porcja jogurtu została podzielona pomiędzy śniadanie i drugie śniadanie, sałatka była częścią śniadania i kolacji, pomelo służyło za przekąskę a na obiad zjadła część potrawki kończąc go babeczką na deser.
Na własnej skórze przekonała się, że odpowiednio skomponowane posiłki wcale nie muszą być wymyślne ani niesmaczne, za to mogą jej zapewnić uczucie sytości. Przez lata obawiała się, że dieta jest czymś strasznym, że wiąże się z wyrzeczeniami, sterczeniem godzinami w kuchni... Okazało się, że te obawy były zupełnie nieuzasadnione i wszystko czego trzeba to odpowiednie podejście.
Ten post nie miałby sensu, gdybym nie zdradziła Wam, co miało miejsce później, po tym dniu testowym. Mama nie tylko czuła się tego dnia dobrze, ale zauważyła, że minęły jej problemy ze zgagą, że ma wiecej energii i czuje się po prostu lepiej. To ją zachęciło do dokonania zmiany w swoim życiu. Mama mojego męża zupełnie zmieniła podejście do żywienia. Czytanie o jedzeniu zaczęło jej sprawiać przyjemność, szukanie przepisów i gotowanie dla siebie stało się rozrywką i wyzwaniem w jednym. Poprosiła mnie, abym podzieliła się z nią sprawdzonymi przepisami, z których mogłaby sama korzystać. Podpytuje mnie o różne triki kuchenne, uważnie czyta etykiety, zastanawia się nad wyborami jedzeniowymi, których dokonuje. Stewią zastąpiła cukier. Nie zrezygnowała z ukochanego chleba, ale za moją radą zagryza pajdką świeżego chleba lekką zupę lub sałatkę, zamiast na kolację serwować sobie kanapkę z masłem i żółtym serem (widzicie, jak to działa? nie zrezygnowała z tego, co dla niej najsmaczniejsze, ale przesunęła to na inną porę dnia i łączy z innymi niż dotąd składnikami - wilk syty i owca cała).
Od testowego dnia minęło 6 tygodni, teściowej ubywają powoli kolejne kilogramy, bardzo dobrze wygląda i - co najważniejsze - bardzo dobrze się czuje.
To nie jest komercyjna historyjka zmyślona przez agencję reklamową. To jest przykład zwykłej osoby z krwi i kości, która bała się podjąć wyzwanie z obawy, że mu nie podoła. A ono okazało się znacznie prostsze, niż sądziła. Wystarczyło, że ktoś pomógł jej zrobić pierwszy krok. Każdemu może się udać!
PS. Teraz rozpoczynam pracę z moją własną mamą :)
Świetny post! Właśnie się dowiedziałam, że Mama ma podwyższony cholesterol i powinna zrezygnować z tłustych, niezdrowych potraw ("Kiedy to takie dobre!" słyszałam i kończyło się dwoma obiadami: ja swój w wersji light, ona w wersji normalnej). Postanowiłam zmienić jej myślenie; mam nadzieję, że z informacjami z Twojego posta mi się uda! :)
OdpowiedzUsuńPewnie, że się uda! Z Twoją pomocą będzie jej łatwiej - masz wiedzę a przy tym znasz swoją Mamę i łatwiej Ci będzie coś jej zaproponować, niż gdyby miała szukać gotowego przepisu na sukces w jakimś czasopiśmie. A córkom ze wsparciem mam i odwrotnie zwykle po prostu jest łatwiej :) Trzymam kciuki i daj znać jak postępy!
Usuń